wtorek, 18 października 2011

C'est la vie

Obudziło mnie słońce tak mocno napierające na moją twarz i tak wytrwale próbujące przedrzeć się przez zasłonę zamkniętych powiek, że to naprawdę niebywałe o tej porze roku. W Tatrach już był śnieg, w Krakowie miał być śnieg. Coś jest nie tak. Jednakże to miła odmiana po monotonnym, znienawidzonym dźwięku budzika oraz przypomnienia w telefonie, które służy mi za budzików miliardy, bez tego powrót do świata przytomnych nieśniących na jawie często nie byłby możliwy. Do końca nie jest to także rolą prozaicznego budzika, wyrwać się ze świata snu nie jest tak łatwo. Oj, nie. Czasem nie pomaga nawet kawa. Czuję jak błoga nieświadomość otula mnie sobą niczym ciepłym kocykiem i jest mi dobrze, jak w te zimowe wieczory, kiedy można usiąść popatrzeć w opowiadający historie migotliwy ogień w kominku i delektować się kolejnym już kubkiem gorącej herbaty z ponad naturalną porcją soku malinowego (najlepiej takiego gęstego i niemożliwie słodkiego, choć bez przesady z tym cukrem) i wciśniętej do kubka cytryny. I jak tu wyrwać się (i po co?!) z tych przyjaznych ramion. Rzeczywistość nie zawsze jest tak zachęcająca. Ale już nie ma czasu (zawsze jest go za mało). Trzeba przestać i iść do pracy. I być lub udawać, że się jest. A potem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz